Danuta Pospiech: Naszym gościem jest pani Zofia Górska. Będziemy rozmawiać o Karolewie.
Zofia Górska: Konkretnie o domu rodzinnym dziadków, mieszczącym się onegdaj przy ulicy Retkińskiej 8.
D.P: Tak, pani Zofio, bardzo proszę, podzielić się swoimi wspomnieniami.
Z.G: Dokładnie nie pamiętam, jak to było, ale przypuszczam, bo nie mogę się już odwoływać do wspomnień rodziców, ponieważ rodzice już nie żyją, niemniej jednak z dokumentów rodzinnych wnioskuję, że moi dziadkowie – Janina i Paweł Makarow, sprowadzili się na Retkinię, konkretnie chyba Karolew jednak - lokalizacja tego domu, czyli Retkińska 8, sprowadzili się po 1945 roku, czyli po wojnie. Przed wojną, całą wojnę, okupację mieszkali – wtedy wieś Teofilów to była, teraz jest to dzielnica Teofilów. W każdym razie wnioskuję, że na Retkinię przywędrowali w 1945 roku. Sprowadzili się do takiego dużego domu, zajęli parter – prawą część tego domu i z liczną gromadką dzieci, bo to była duża rodzina, sprowadzili się i zamieszkali właśnie w takim pięknym dużym domu. On wyjątkowo wyglądał pięknie z tego względu, że jak żaden inny dom w tej okolicy, był to dom dwupiętrowy. Wtedy taki wydawał się potężny, bo był obłożony czarnym dębem. Podobno był budowany na jedną cegłę – nie wiem, co to znaczy, w każdym bądź razie tak to wyglądało. Tak był imponujący, niemniej jednak, był to dom bez wygód, czyli że wody nie było, sanitariatów nie było – to wszystko było na zewnątrz, tak że wodę trzeba było przynosić do domu – każde wiadro i każde wiadro wynieść. Ubikacje były na zewnątrz, komórki, piwnice. Dom był otoczony takim wysokim ogrodzeniem, też drewnianym. Wyglądało to wszystko bardzo pięknie, masywnie. Ponieważ jeszcze od strony Krzemienieckiej, dom otaczał przepiękny ogród, okazało się, że właścicielem, czy pracownikiem – tego nie mogę dokładnie powiedzieć - tego ogrodu, był pan Zygmunt Wizner, który był też mieszkańcem właśnie tego domu. On chyba mieszkał na pierwszym albo na drugim piętrze, też tego dokładnie nie powiem. W każdym bądź razie był lokatorem tego domu. I ten dom rodzinny moich dziadków, to w ogóle bardzo rodzinny dom był, z tego względu, że potem okazało się, że moja mama poznała a potem można powiedzieć zakochała się, a potem się pobrali – bratanka sąsiadów z pierwszego piętra – pana Józefa Hrdiny. Tak się złożyło, że Włodek całą wojnę spędził w Szwecji i kiedy wrócił do Polski, jego matka już nie żyła. Wrócił do rodzinnego domu, szukał po wojnie kontaktów z rodziną. Między innymi właśnie odwiedził swojego wujka i ciotkę, którzy właśnie też byli mieszkańcami tego domu Retkińska 8. I schodząc właśnie, po wizycie od nich, po schodach, zauważył ładną dziewczynę – od razu mu wpadła w oko. To pierwsze spotkanie właśnie zaowocowało tym, że dopytywał się podczas kolejnej wizyty u swojego wujka Józefa – kto to jest ta dziewczyna? Okazało się, że jest to sąsiadka z parteru. Doszło do znajomości, do zapoznania, do spotkania. No i potem się okazało, że młodzi się tak w sobie zakochali, że się pobrali. Także, tak, jak mówię, ten dom ostatnio stawał się rodzinny, z tego względu, że na dole miałam babcię i dziadka, na górze wujka i ciocię ze strony ojca. Potem, jeśli chodzi o sprawę tego bardzo rodzinnego domu, okazało się, że sąsiedzi, którzy mieszkali też na parterze, ale po lewej stronie w oficynie zostali – pan Roman Wężyk został ojcem chrzestnym – moim ojcem chrzestnym, natomiast pani Krystyna Wężyk została matką chrzestną mojej kuzynki. Także, jak mówię: babcia i dziadek, potem się okazuje, że na górze państwo Hrdina, zostali bardzo bliską rodziną, przez to, że się rodzice pobrali, potem ojciec, matka – chrzestni, też rodzina. I potem, co dalej… okazało się, że siostra mojej mamy została w tym domu, wyszła za mąż, ale też zamieszkała, bo to był ogromny dom - było czym dzielić, jeśli chodzi o kubaturę. Więc zostali i zamieszkali. Mieszkali w sumie razem aż do końca lat 70-tych i wtedy, kiedy ten dom został zburzony a lokatorzy wyprowadzeni do różnych mieszkań, które wskazało miasto. Ale wracając właśnie do tego domu Retkińska 8, ja tak zastanawiam się, dlaczego tak dokładnie nie pamiętam – bo mój dziadek umarł bardzo wcześnie, on umarł w 1962 roku, w styczniu, czyli ja miałam w sumie siedem lat skończone, weszłam w ósmy rok życia. Ale dokładnie nie pamiętam dziadka, nie byłam w stanie. W zasadzie to była taka pamięć o pamięci, czyli zdjęcia i wspomnienia mojej mamy i babci. Natomiast, tak jak mówię, nigdy nie mogłam tak sobie przywołać… jeśli chodzi o dziadka, w sensie spotkań, rozmów, bytności, może z tego względu, że w zasadzie moi dziadkowie nie odwiedzali nas a myśmy już wtedy mieszkali na Bałutach, więc to była odległość ogromna, jeśli chodzi o Retkinię i Bałuty. Retkinia w zasadzie po drugiej wojnie światowej została włączona w skład miasta i wcielona administracyjnie do dzielnicy Łódź-Polesie. Natomiast przez dłuższy czas nawet Retkinia i ten kawałek Polesia, były to dzielnice peryferyjne. W zasadzie połączenie tramwajowe pojawiło się dopiero w końcu 1955 roku. Więc tak sobie myślę, że ta podróż między właśnie Retkinią a Bałutami była… można powiedzieć żadna, w związku z tym, ta obecność też nie była tak unaoczniona, jak to teraz właśnie jest, że w zasadzie dziadkowie towarzyszą swoim wnukom od początku i towarzyszą rozwojowi. Natomiast tak właśnie, jak mówię, ja byłam w tym momencie bardzo pokrzywdzona, z tego właśnie względu, że dziadek bardzo wcześnie umarł, w zasadzie w wieku 75 lat. Natomiast moje kontakty, tak są bardzo, bardzo żywe, jeśli chodzi o pamięć - to kontakt z babcią. Babcia żyła dosyć długo, dopiero w wieku 88 lat… i tak, jak wspomniałam na początku, w zasadzie piękne chwile… bo to w sumie można powiedzieć… późna młodość i wczesna starość, to właśnie ta Retkińska 8. Potem, kiedy ten dom został… w związku z tym, że zaczęto myśleć o poszerzeniu – o drodze autobusu z Retkini do dworca, zaczęto Retkińską w jakiś sposób porządkować, poszerzać i Krzemieniecką. Jeśli chodzi właśnie o te moje wspomnienia, takie już bardzo… jeśli chodzi o babcię – o te wizyty moje właśnie tutaj, jeśli chodzi o Karolew i o ten rodzinny dom, to pamiętam dokładnie, że jak chcieliśmy odwiedzić babcię, to wyjeżdżaliśmy z Bałut korzystając z linii podmiejskiej, czyli dochodziliśmy do ulicy Północnej i tam tramwajem numer 43, dojeżdżaliśmy do ulicy Konstantynowskiej. Na wysokości właśnie ulicy Konstantynowskiej, róg Krzemienieckiej wysiadaliśmy, czyli przy zoo i drogą taką właśnie brukowaną – bo to wtedy była droga brukowana – „kocie łby”, szliśmy pieszo cały odcinek i tą Krzemieniecką, wzdłuż przyszłego ogrodu botanicznego. Czyli tak, mieliśmy po lewo ogród zoologiczny, po lewo przyszły – to wtedy się mówiło, że to jest – nie ogród botaniczny, tylko, że szkółki są tam tworzone. Więc wzdłuż tych szkółek i właśnie ten cały odcinek przemierzaliśmy pieszo - to pamiętam dokładnie, te swoje wizyty właśnie. Potem się okazało, że nie musieliśmy już dochodzić do tego tramwaju podmiejskiego, tylko mogliśmy z ulicy Wojska Polskiego korzystać, bezpośrednio dojeżdżać tramwajem numer 19 i wtedy to dojeżdżaliśmy tym właśnie tramwajem - on miał swoją krańcówkę przy dworcu Łódź-Kaliska. Przy dworcu Łódź-Kaliska wychodziliśmy z tramwaju i Krzemieniecką, ale już od strony Karolewskiej, czyli z przeciwnej strony dochodziliśmy do babci, czyli do ulicy Retkińskiej 8 i wtedy mijaliśmy właśnie po drodze ten piękny rezerwat konstantynowski – to Polesie Konstantynowskie, które teraz jest rezerwatem ogrodzonym, albo idąc prawą stroną mijaliśmy ogrody działkowe, wtedy one jeszcze bardzo były bujne. W zasadzie można powiedzieć, że mieszkańcy Karolewa, to wszyscy byli właścicielami ogródków działkowych, właśnie z tego względu, że te ogrody były… ciągnęły się w zasadzie od Krzemienieckiej aż do… można powiedzieć Sandomierskiej. Potem te ogrody też zaczęły w jakiś sposób znikać, ale to już było dużo, dużo później, to już była historia lat w zasadzie… osiemdziesiątych, czyli ja w zasadzie już babci nie odwiedzałam. Babcia już wtedy mieszkała przy ulicy Radwańskiej i tak to właśnie wyglądało. Potem jeszcze pamiętam, że ta linia tramwajowa została w jakiś sposób pociągnięta dalej. Ponieważ zaczęto budować osiedle Retkinia, czyli już takie osiedle mieszkaniowe, czyli już wieś znikała, ono powstawało na terenie wsi – osiedle Retkinia i tramwaj, no… z różnych względów linia tramwajowa tej dziewiętnastki musiała być przedłużona i ona rzeczywiście była przedłużona aż wtedy do Bratysławskiej. Czyli nie musieliśmy wychodzić na dworcu, mogliśmy pojechać dłużej, czyli nasz przystanek to był przy Wileńskiej. Wtedy właśnie ten przystanek Bratysławska - Wileńska – tam wysiadaliśmy i dochodziliśmy do babci ulicą Wileńską, i skręcaliśmy potem w prawo, żeby dojść do tej Retkińskiej 8. To jest taka właśnie moja pamięć, jeśli chodzi o te wizyty i o tą komunikację, i o tą drogę do tego domu, do tego właśnie rodzinnego domu. To był taki naprawdę dziwny dom. Ja jako mieszkanka Bałut, w zasadzie zielonych Bałut, bo nie mogę narzekać, że nie było zielono wokół domu, w którym ja mieszkałam, niemniej jednak właśnie ta Retkińska 8 i ten domek babci i to dla mnie było… no, dosłownie taka wyprawa w zupełnie inny świat. Dlaczego? Dlatego, tak, jak powiedziałam: ogrody działkowe, piękny rezerwat przyrody, czyli to Polesie Konstantynowskie, czyli dawne pozostałości łódzkiej puszczy i potem ten przepiękny ogród pana Wiznera, który sąsiadował właśnie z tym domem babci. Było tak bardzo zielono a niemniej jednak, czułam się tak, jakbym cofała się w czasie wśród tej cywilizacji, z tego względu, że ten dom zupełnie był bez wygód. Tam były piece, w których trzeba było palić. Komórki były bardzo potrzebne, bo potrzeba węgla była niesamowita; woda na okrągło właśnie przynoszona, wynoszona z mieszkania, te toalety na zewnątrz. Niemniej jednak, to było takie bardzo urokliwe, że ja z ochotą babcię odwiedzałam. Potem, jak już nawet byłam starsza, to przyjeżdżałam chyba nawet sama, już bez mamy, już w ogóle bez rodziców, bo to było urokliwe. Potem, właśnie tak, jak mówię, przyszły te lata siedemdziesiąte. Nawet sobie nie wyobrażałam, że czym bliżej miałam do babci, tym się ta moja historia jakby kończyła – kontaktów z tym urokliwym domem rodzinnym, z tego względu, że zapadła decyzja wyburzenia tego domu i sąsiedzi zostali wyprowadzeni, w miejsca wskazane przez miasto. Niemniej jednak ci, którzy mieli, załóżmy, książeczki mieszkaniowe, to mogli skorzystać i skorzystali. I tak na przykład właśnie mój ojciec chrzestny i matka chrzestna – dostali mieszkania na Retkini, przy obecnej ulicy Popiełuszki, która się nazywała Salvadora Allende i moja ciocia, właśnie ta, która tam została – Helena – wyszła, dostali mieszkanie na Widzewie a moja babcia dostała mieszkanie przy ulicy Radwańskiej. To już były takie smutne okolice. To było niesamowite, jeśli chodzi o lokalizację – przepaść, bo tam pięknie, zielono, świeże powietrze, parter, a tu się okazało, że zamieszkała właśnie w takiej starej kamienicy – Radwańska 47, drugie piętro, bardzo strome schody i w zasadzie babcia, jako osoba już bardzo leciwa, można powiedzieć, że nie wychodziła już, jeśli chodzi o wizyty, bo to było bardzo uciążliwe. A teraz, jeśli chodzi o te moje wspomnienia, jeśli chodzi o Retkinię, to tak, jak mówię i pamiętam, takie dobrych 15 lat, takich intensywnych wizyt, spotkań u babci i obserwowanie właśnie tych zmian, które tam zachodziły - od strony Wileńskiej powstawało Osiedle Młodych, więc powstawały nowe domy. Nawet bardzo mi się podobały te domy, bo to takie były nie za wysokie – dwu, trzypiętrowe z ładnymi klatkami takimi wejściowymi. Zaczęło mi się podobać, z tego względu, że przypominało mi dzielnicę mieszkaniową, że ten klimat jakby znikał – tych małych domków otoczonych tymi ogródeczkami, to był początek właśnie końca, czyli koniec wędrówek do babci, na tą Retkińską 8 –rozdział zamknięty. Potem już właśnie przestaliśmy tutaj bywać, przyjeżdżać a odwiedzaliśmy babcię przy Radwańskiej. W tej chwili, ta pamięć cały czas wraca. Ja, po zawarciu związku małżeńskiego, zamieszkałam na tym osiedlu Retkinia i chcąc nie chcąc, przedostając się do innej dzielnicy, bardzo często przejeżdżam właśnie Retkińską i na tym właśnie placu, gdzie stał ten dom babci – tej mojej babci – Janiny Makarow, stoi też przepiękny dom, ale to już nie jest ten dom. Oczywiście jest to dom piękny, z wygodami wszelkimi, na dole tam są jakieś salony fryzjerskie, ale nie ma tego ogrodu, nie ma tego płotu okalającego, takiej właśnie tajemniczości i brak tej naturalności, takiej, jak mówię – ogród zoologiczny, ogród botaniczny, ten przepiękny park, wtedy Park Ludowy – Zdrowie – park na Zdrowiu i rezerwat przyrody, przepiękna, duża, szeroka ulica Krzemieniecka – już nie brukowana a asfaltowa, przystanki, autobusy… ale to już nie jest to. Ale to są te wspomnienia. Jeśli chodzi o te ciągłe wspomnienia, to tak się ładnie złożyło, że zupełnie przypadkowo, że tutaj właśnie przy Wileńskiej działa i to się okazuje, że od 1969 roku, bardzo dobrze działa biblioteka, filia numer 5, Łódź-Polesie, która ma taką niesamowitą historię do opowiedzenia. Tam właśnie, w tej bibliotece zamieszkał kot. Biblioteka jest na piętrze w pawilonie handlowo-usługowym, on przyszedł i postanowił zostać; został i towarzyszył czytelnikom podobno przez 15 lat i przez te 15 lat, był tak rozpoznawalnym kotem bibliotecznym - wszyscy mieszkańcy Karolewa wiedzieli, że to jest ten kot z biblioteki. Do tego stopnia wieść o kocie się rozniosła, że dotarła do redakcji „Kocich Spraw”, do Warszawy. I ta pani redaktor „Kocich Spraw” – tego miesięcznika, postanowiła nawiązać kontakt z biblioteką - zatelefonowała, namówiła te panie, to był 2011 rok – panie bibliotekarki namówiła na rozmowę taką dłuższą. Okazało się, że jest bardzo zainteresowana tą kocią historią, która tak bardzo „wsiąknęła” w historię Karolewa, że wspólnymi siłami został zredagowany artykuł, który ukazał się w czerwcu 2011 roku, o tym właśnie kocie Maciusiu. To kot Maciuś, Niuniek, Tłuścioszek, Kiciuś – bo każdy czytelnik go nazywał na swój sposób… inaczej… tak mu się kojarzył. I co się okazało, można powiedzieć, że pani redaktor zdążyła na dwa miesiące przed śmiercią kota, bo kot definitywnie, żywot swój zakończył w sierpniu 2011 roku. Była to przepiękna historia, z tego względu, że był to kot o takim niesamowitym usposobieniu, które bardzo, bardzo zjednywało mu ludzi, zarówno czytelników biblioteki, jak i mieszkańców osiedla. Nikt kotu żadnej krzywdy nie wyrządził. Kot przez piętnaście lat rezydował w bibliotece. Był to kot wychodzący, on sobie zwiedzał okolicę - chodził, gdzie chciał, ale, że tak powiem, miał wmontowany zegarek szwajcarski, ponieważ zawsze wiedział, kiedy biblioteka będzie zamykana i wracał. Nigdy się nie spóźniał i tak, jak mówię, był to kot i biblioteki, i osiedla.I tutaj warto właśnie wspomnieć, mówiąc o Karolewie, że taka kocia historia rozsławiła Karolew, nie tylko właśnie na całą Łódź, ale i na Polskę, dzięki właśnie „Kocim Sprawom”.