Rozmowie towarzyszył pan Andrzej Kubik
Danuta Pospiech: Pani Mario, bardzo serdecznie dziękuję, że Pani chciała nas tutaj przyjąć i udzielić troszkę wiadomości o Karolewie, o rodzinie swojej, o swoim życiu tutaj. Jeśli mogę, to proszę o kilka słów na temat domu, na temat rodziny, na temat bliskich. Jak Państwo się tutaj znaleźliście?
Maria Sawicka: Ja urodziłam się w tym domu, w 1946 roku i praktycznie całe moje życie związane jest z Karolewem. Wprawdzie nie chodziłam tu nigdzie do szkoły, tylko chodziłam w mieście do szkoły ale tu żyliśmy – ojciec, mama, siostra, brat – wszyscy tu mieszkaliśmy, no i tak dożyłam 68 lat. Z tego co wiem o swojej rodzinie, to z przekazu mojego ojca, z jego pamiętników, które na starość pisał, no to tylko tyle mogę powiedzieć, jeżeli Panią coś interesuje.
D.P: Bardzo proszę. Jak rodzice się tutaj znaleźli? Bo ja wiem, że tu byli osadnicy niemieccy. Pani korzenie są…
M.S: W Dziadowie.
D.P: Nazwisko wskazuje na pochodzenie niemieckie, rodowe.
M.S: Tak, tak. Ja tutaj z tych pamiętników mojego ojca wiem, jak to się wszystko stało.
D.P: Czy z takich dokumentów będziemy mogli skorzystać? Nie ze wszystkiego, Pani by zdecydowała, z których fragmentów.
M.S: Tak. Mój ojciec rozpoczyna swoje pamiętniki takim wierszykiem: „pierwsze w kartach – znaczek mały, drugie to zwierz groźny i wspaniały, wziąwszy razem sens jest taki, że w nim rosną róże, maki, karo-lew”. Tutaj był ród Balów podobno, czyli to byli jacyś tam pradziadowie i z tego , co ja wiem, to przybyli do Polski około 1850 roku. Alojzy Bale urodził się 17 lutego 1820 roku w Langenau, w Czechach.
D.P: Czyli Czech.
M.S: Czech. Gdzieś z Böhmen.
Umarł 3 maja 1904 roku w Łodzi i wiem, że on założył fabrykę chustek jedwabnych, przy ulicy Piotrkowskiej 102 i potem zakupuje dość duże tereny pod Łodzią – w Karolewie, czyli tu. I buduje tam kilka cegielni z domami drewnianymi dla robotników. Żeni się z Julią z Kuźnickich – córką właściciela apteki, róg Piotrkowskiej i Andrzeja (Struga), kupuje plac na Piotrkowskiej obecnie 87 i buduje dom z oficynami. Pierwsza żona – Juliaz Kuźnickich, urodzona 15 stycznia 1822 roku, umiera 9 stycznia 1878 roku w Łodzi. Z tego małżeństwa nie było dzieci. Potem jest drugie małżeństwo – z Emilią Preis i z tego małżeństwa rodzą się dzieci, pięcioro dzieci: Maria, Alojzy, Julia, Leon i Melita. To jest ta piątka dzieci i jedno z tych dzieci, czyli Julia, to była moja babcia. Wiem, że umiera 3 maja 1904 roku Alojzy Bale, w wieku 77 lat, uprzednio ten cały teren, który tutaj zakupił, dzieli między swoje dzieci – te tereny w Karolewie. Każde dostało około 1/5 terenu, co stanowiło około 15 morgów ziemi. Maria otrzymała tereny za torami kolejowymi, przy ulicy Wileńskiej; Melita – tereny przy obecnej ulicy Wygodnej. Do Leona Balego należały tereny później należące do Plihala, na których wybudował sobie fabrykę i dom z ogrodem, gdzie Państwo się pewnie mieścicie. Tak?
D.P: Tak. Poleski Ośrodek Sztuki.
M.S: Starszy syn – Alojzy dostał tereny później należące do Beniha i Plihala. Obecnie na tym terenie są tak zwane domki biskupie i szkoła – XXVI Liceum. To jest historia. To, co ja wiem, o tym rodzie, z którego jest moja babcia. Moja babcia – Julia dostała te tereny. Potem wyszła za mąż za Eugeniusza Gustawa Gundelacha, który pochodził z Warszawy. Urodzony był 18 grudnia 1869 roku. Uczęszcza do szkoły Górskiego w Warszawie. Praktykę ogrodniczą rozpoczął w ogrodzie pałacowym w Łącznie.
D.P: Czyli to był Polak, tylko z niemieckim nazwiskiem?
M.S: Tak, z Warszawy oczywiście. W 1866 brał praktyki w Łącznie, następnie w cesarskich warszawskich ogrodach dworcowych, no i tam jest też data 1886. Rok prawie pracował. Potem jechał znowu na jakieś praktyki do Drezna – Drezno, Hamburg. Następnie od 10 lipca 1889 roku do 15 maja 1890 roku kończy szkołę ogrodniczą w Paryżu, po ukończeniu której, przez trzy miesiące praktykował w ogrodach przy pałacu wersalskim.
D.P: Czyli ogrodnik najwyższego stopnia.
M.S: Tak. Potem jeszcze praktykuje w Belgii, Holandii a następnie wraca do Polski. Pochodzenie rodu Gundelachów prawdopodobnie wywodzi się z Nadrenii lub Saksonii. Przybyli do Polski z królem Augustem – Elektorem Saskim, który został królem Polski. Wtedy bardzo licznie za królem ciągnęły do Polski bractwa różnych stanów, w tym najliczniej rzemieślnicy. Rodzina osiadła w Warszawie i bardzo szybko się zasymilowała. Domy swoje prowadzili po polsku, dzieci swoje wychowywali w duchu patriotycznym i po chrześcijańsku. Eugeniusz Gustaw przyjeżdża do swojej siostry Wiktorii, do Łodzi. Miał jedną siostrę, która mieszkała w Łodzi – starsza siostra. Nawiązuje kontakt z kolegą z praktyk paryskich – panem Gebetnerem i zawiązują spółkę, wynajmują odpowiednie tereny od Geyerów, chyba przy ulicy Piotrkowskiej 315 i tam uprawiają te swoje roślinki i kwiaty. Potem poznaje moją babcię. Moją babcię, tę Balównę poznaje na ślizgawce, na ulicy Tuwima. Tam, gdzie teraz jest… była stacja benzynowa. Biorą ślub w 1897 roku, w kościele Świętego Krzyża i dziadek zakłada na tych terenach, które odziedziczyła babcia, które miała zapisane w spadku, zakłada ogrodownictwo. Buduje dom mieszkalny i oficynę przystosowaną do potrzeb ogrodownictwa.
D.P: Czyli ten dom przy Wileńskiej 12.
M.S: Buduje dwadzieścia budynków oranżerii, nowoczesnych, oszklonych, z wodą i centralnym ogrzewaniem, inspekty na osiemset okien. Powstaje to w ciągu pół roku. Mieszkanie w domu, który zbudował było obszerne, skromne ale wygodne. Była bieżąca woda i tak dalej, piece na węgiel. Były podobno bardzo ładne podłogi. Teraz tu jest ruina i to już nie są te podłogi – podłogi malowane w czarne desenie. Był człowiekiem bardzo pracowitym. Nie wyjeżdżał na żadne urlopy. Od rana do wieczora pracował i był bardzo przedsiębiorczy.
D.P: To świadczy dobrze o Pani dziadku, bo jednak czuł potencjał w tym ogrodnictwie.
M.S: No i było dosyć ciężko, bo tutaj praktycznie była jeszcze wieś. Podobno przy dworcu kaliskim, tam gdzieś dochodził las – tak mi tato opowiadał. To była wieś, nie było dróg dojazdowych, twardej nawierzchni i nie było elektryczności. W ogrodzie pracowały całe zastępy ogrodników i pracowników fizycznych. Tutaj też nie było elektryczności, były jeszcze jakieś kaflowe piece.
D.P: No i lampy gazowe na ulicach.
M.S: W pokoju stołowym była bardzo ładna lampa spirytusowa, najjaśniej świecąca ale zapalana tylko na większe okazje – tak ojciec pisał. No i przyszedł rok 1916 i spotkało dziadka wielkie nieszczęście – było bardzo duże gradobicie, grad wielkości kurzych jaj walił. Nie zostało na drzewach ani jednego listka. Przez całe lato trzydzieści osób zbierało i wynosiło szkło z tych oranżerii, które zostały wytłuczone. Wszystkie kwiaty zostały zniszczone a było około trzech tysięcy róż zbieranych dziennie, więc to straszne ilości.
D.P: A jak się podniósł z tego?
M.S: Nie podniósł się. Miał także w Łodzi parę kwiaciarni. Po tym gradobiciu stan majątkowy rodziny znacznie się pogorszył. Dziadek też bardzo podupadł na zdrowiu i 14 sierpnia 1918 roku zmarł w Warszawie, w kwiecie wieku, w zasadzie, bo miał 49 lat. Także, w Warszawie został pochowany, na cmentarzu Ewangelicko-Augsburskim, przy ulicy Młynarskiej. Pozostawił żonę – Julię, dwie córki oraz syna czyli mojego ojca.
D.P: Teraz prosimy o ojcu trochę.
M.S: O ojcu. Nie miał nic wspólnego tu z ogrodownictwem, absolutnie.
D.P: A jak sobie radził? Pracował? Co robił?
M.S: Mój ojciec?
D.P: Tak.
M.S: Tak, pracował w jakiejś centrali złomu, pamiętam. Potem dosyć wcześniej poszedł na emeryturę. Miał bardzo chory kręgosłup i w zasadzie tak tutaj, na rencie przeżył.
D.P: Pani Mario, to teraz o Pani – młodość, dzieciństwo, o Pani szkołach. Gdzie Pani chodziła? Rozumiem, że ogród był Pani rajem zabawowym.
M.S: Tak, ale muszę Pani powiedzieć, że ja bardzo nie lubiłam się bawić (śmiech), ja biegałam gdzieś tam. Tam jakieś były silosy, pamiętam. Tam jakąś kapustę kisili. Ja tam najbardziej lubiłam, jakieś róże, jakieś podchody były. Tam, na tym terenie dwa stawy były. Ja się tam najlepiej bawiłam. Zawsze mama miała pretensje, powiedziała: „zaproś dzieci tu do ogrodu, nie biegaj tam”. Ale ja mamy nie słuchałam. Urodziłam się w 1946 roku. Najpierw chodziłam do takiej prywatnej szkoły, na takie komplety, na ulicę Piotrkowską przez trzy lata. Potem chodziłam do Szkoły Podstawowej na ulicę Wólczańską, nie wiem, który to numer w tej chwili. Potem kończyłam X Liceum Ogólnokształcące, na ulicy Kościuszki.
D.P: Z daleka od Karolewa.
M.S: Z daleka, tak. Potem dostałam się na studia, ale po roku nie chciało mi się studiować i poszłam do szkoły techników dentystycznych, skończyłam tą szkołę i pracowałam w zawodzie około 10 – 11 lat. Potem, niestety zachorowałam na nowotwór i niestety przestałam pracować. Tu siedziałam w domu. Mama się trochę zestarzała. Musiałam się trochę mamą zająć.
D.P: Czyli opiekowała się Pani rodziną, po prostu.
M.S: Tak, tak, no i tak dotrwałam.
D.P: Dom jest przepiękny. Jesteśmy pod wrażeniem z panem Andrzejem.
M.S: To tak się Pani wydaje na pierwszy rzut oka ale tu jest wszystko zdezelowane.
D.P: Nie widać. Pani Mario, mówiła Pani o pamiętnikach taty. Co tata tam pisał? Codzienne życie opisywał?
M.S: To pierwsze, „w kartach znaczek mały…”, to pisał Ludwik Mejlert, podobno. Tam pisze, że siedzi w jakiejś cukierni, rozmawia o historii Łodzi ze swoim kolegą, który się interesuje historią Łodzi. Acha, pisze tata: „nie jestem literatem, nie mam daru dobierania pięknych słów, nie mam żadnych pretensji, żeby ktokolwiek czytał te zapiski. Jako wartość literacką nie należy tego traktować. Po prostu piszę kronikę swej rodziny dla potomnych – dla swoich dzieci i wnuków. Z tych zapisów niech czerpią prawdy o życiu i stosunkach, jakie panowały wśród ich przodków. Piszę u schyłku swego życia, nie wiem czy dobrnę do końca z tym pisaniem w brulionie i nie wiem, czy będę zdolny przepisać to w formie bardziej czystej i z korektą”.
D.P: Pani Mario, jeśli Pani uzna, że można to w jakiś sposób opublikować, to my jesteśmy w stanie pomóc – Poleski Ośrodek Sztuki. Pani by zrobiła jakąś korektę, ewentualnie te fragmenty, które można. Możemy to wydać w formie broszury, bo takie możliwości mamy, mamy drukarkę laserową, mamy sprzęt. Proszę pomyśleć. To też byłaby pamiątka związana z Karolewem, bo Państwa losy wiążą się z tym miejscem.
M.S: Tak. Jakieś drzewo genealogiczne robił, już jak był na emeryturze. Potem, nie wiem, w którym roku dokładnie, spółdzielnia odkupiła te tereny, na których teraz są bloki.
D.P: Czyli na tych ogrodowych miejscach, gdzie Państwo hodowali kwiaty, to znaczy, dziadkowie?
M.S: To było daleko. To było do ulicy Bratysławskiej – Bratysławska i Wróblewskiego. Ogromne to wszystko. Oranżerie były z tej strony. Ja pamiętam jeszcze jakieś resztki tych oranżerii, bo tam chodziłam. Pamiętam, że w jednej oranżerii rosły pomidory, nie wiem skąd. A ja nie mogłam jeść pomidorów, bardzo je lubiłam ale dostawałam strasznego uczulenia, pokrzywki. Mama mówiła „nie” a ja chodziłam i z koleżanką jadłyśmy te pomidory. Jak przychodziłyśmy, to mama mówiła: „A, byłaś! Już wiem, gdzie”. Potem tutaj wynajmował, już za moich czasów taki pan ogrodnik – nazywał się Dytbrenner. Trochę to co zostało, to uprawiał – sałaty takie, raczej warzywa niż kwiaty. No i tyle.
A.K: Proszę zwrócić uwagę, że ten dom ma numer 12, na ulicy Wileńskiej a wcześniej ta ulica się nazywała…
M.S: Dawno temu ta ulica nazywała się Wileńska.
D.P: Nie, Szlachecka, Szlachecka.
A.K: Szlachecka, na pewno.
D.P: W kronikach wyczytałam.
A.K: Potem była Wileńska.
M.S: Potem Fornalskiej a teraz znowu Wileńska.
A.K: A numer 12, czyli praktycznie od parku Poniatowskiego jakby ten teren sięgał.
M.S: Z tego, co mi kiedyś ojciec mówił, nie sprawdzałam tego, że właśnie ten dziadek był jednym z założycieli parku Poniatowskiego.