top of page
muzeumkarolewa

Wywiad Danuty Pospiech z Panią Kazimierą Lobką

Zaktualizowano: 7 maj 2020


Danuta Pospiech: Bardzo dziękuję, że Pani zechciała porozmawiać o Karolewie. Rozmawiałam wcześniej z panią Zosią Wróbel i powiedziała, że Pani także dużo wie o Karolewie.

Kazimiera Lobka: To znaczy tak, Karolew jak Karolew. Należę do Karolewa, ale to są domki „biskupie”. Ponieważ w 1936 roku mój ojciec tutaj przyjechał, bo dostał przeniesienie z Poznania na pocztę do pracy no i pracował jako naczelnik poczty i poszukał sobie mieszkania. Dowiedział się właśnie, że są domki „biskupie”, na Wyspiańskiego, tutaj, jak było przed wojną Wyspiańskiego, była i Chodkiewicza, do tej pory jest – te same ulice, z taką nazwą . Natomiast w 1936 roku musiał napisać prawdopodobnie podanie do biskupa, żeby pozwolił mu wejść na teren. To było wszystko ogrodzone, ogrodzone było płotem, tak, jak od szpitala Madurowicza, tak do Wróblewskiego. To był po prostu park, domy były zarośnięte, nie było ich nawet widać – były same drzewa. Jak się dostał właśnie na… widocznie telefonicznie – później zadzwoniono do niego, żeby przyszedł, dostanie pozwolenie, pójdzie do Urzędu Miasta i przyjdzie z osobą, która otworzy i sobie wybierze domek. Więc dwie osoby jeż mieszkały, to znaczy były właścicielami ale jeszcze nie mieszkały. Domki były 4-mieszkaniowe, tak: 2 mieszkania na dole, 2 mieszkania na górze. Nic nie ogrodzone. Wykończenie było wspaniałe, jak na wygląd - ojcu mojemu bardzo się podobało – to po pierwsze a po drugie – były piece. Były piece i trzeba było ogrodzić, więc, jak jeszcze tak trafiło się, że już był sąsiad, który ogradzał, no to pani sobie dogrodziła. Ale my byliśmy sami, bo ojciec szukał pojedynczego domku a były podwójne domki – takie bliźniacze. Ojciec w styczniu przyjechał, w marcu już miał ten domek – właścicielem był. Wszystko pozałatwiał, pieniążki wpłacił. To jeszcze były złote pieniądze a w 1937 roku to my żeśmy już tutaj z Poznania przyjechali. Ojciec przez cały rok pracował tutaj już. Był na stancji i po prostu pracowników wziął – taką ekipę, no i wszystko ogrodził, mieszkania doprowadził do porządku a ja z mamą w trzydziestym siódmym roku przyjechałam.

D.P: Czyli kupił. Miał akt własności.

K.L: Akt własności. Tak. Już od trzydziestego szóstego roku miał akt własności i do tej pory mieszkamy.

Co ja mogę więcej powiedzieć, sklepów nie było żadnych, nie mieliśmy nic w okolicy, wszystko w mieście. Ponieważ ojciec był na głównej poczcie, to wszystko przynosił. Nas ściągnął z mamą – co ja miałam – niecały rok.

D.P: A jak wyglądało Pani dzieciństwo? Gdzie chodziła Pani do szkoły?

K.L: Moje dzieciństwo to tutaj, na miejscu. Na Retkini po prostu taki dom był… Starców i to była szkoła podstawowa. Tam zaczęłam chodzić ale zaczęłam chodzić dopiero do III klasy. Przecież wybuchła wojna. Uczyłam się prywatnie, do nauczycielki chodziłam - do sąsiadów. Już było wszystko ogrodzone, wszystko wykupione, także już były domy zamieszkane a wojna to wojna – poszłam do szkoły do III klasy.

D.P: A potem, jak Pani młodość wyglądała? Rozumiem, że cały czas Pani tam mieszka, czy już gdzie indziej?

K.L: Cały czas. No więc ojciec wszystko doprowadził do porządku. Mieliśmy ogród, ogrodzone wszystko. Mieszkania, jak zwykle: 2 pokoje na dole i 2 pokoje na piętrze. Ja już później wyszłam za mąż mając 20 lat. Liceum skończyłam w czerwcu i w październiku – 10 października wyszłam za mąż i byłam bardzo zadowolona z męża. Ja skończyłam Liceum Gastronomiczne. Jak wyszłam za mąż, to mój mąż wziął się za robotę – dom poszerzył, mieszkania pobudował, piwnice, bo piwnic nie było, no i mamy aż 7 pokoi.

D.P: Czyli, z tego małego domku nagle wyszło…

K.L: Wyszło tak dużo. I wszyscy, przeważnie, kto dostał, to musiał coś robić. Może kilka lat, dopóki ja nie wyrastałam na dziewczynę, no to mieliśmy te piece a później, jak już miałam 20 lat i wyszłam za mąż, to już mój mąż zrobił centralne i wszyscy robili po kolei centralne.

D.P: A jak wyglądała Pani historia jeśli chodzi o rozrywkę, o zabawy?

K.L: Żadna.

D.P: Potańcówki?

K.L: To z moim mężem. Mój mąż był śpiewakiem, w kościele śpiewał a pochodził z Retkini. On należał do różnych organizacji. Ja jako dziewczynka - a różnica między nami 11 lat, także wszędzie chodziłam z nim. A w szkole, jak w szkole – szkoła gastronomiczna też bardzo fajna, na Kilińskiego – naprzeciwko cerkwi. Natomiast, gdy maturę kończyłam, powstało 5-letnie Liceum Gastronomiczne. Wszyscy nas namawiali – pani dyrektor przyszła do klasy, do 4-letniego tego Liceum, żebyśmy się przepisali na rok i będziemy mieć Technikum a ja już nie, bo mój mąż za długo czekał na mnie.

D.P: Czyli zakochana Pani była?

K.L: Ja może mniej ale mój mąż, tak. Ja jeszcze 17 miałam, jak chodziłam no a moja mama powiedziała tak: „ w życiu, w życiu! Nie ma mowy, żebyś wyszła za mąż, musisz skończyć liceum najpierw”. No to musiał czekać a mój mąż 11 lat prawie… , no to już różnica. On był po Technikum Radiowo-Telewizyjnym, później studia skończył 4-letnie, w kolorowej telewizji. Był kierownikiem, to były zakłady techniczne, wiem, że gdzieś tam na Kilińskiego. Później było można, w 1990 roku wykupić sobie zakład radiowo-telewizyjny, no i mąż wykupił.

D.P: Jako prywatny.

K.L: Jako prywatny. Był kierownikiem zakładu i siedem osób pracowało.

D.P: Czyli życie na Karolewie było przyjazne.

K.L: Bardzo było przyjazne. Tym bardziej, że ja miałam teściów na Retkini, bo mój mąż z Retkini pochodził – ulica Balonowa. Muszę Pani powiedzieć, że było bardzo przyjemnie, bo z dużej rodziny a ja jedynaczka. Ich było pięcioro w domu. Teściów miałam wspaniałych. Oni mieli wielkie gospodarstwa i wielkie ogrodnictwa. Moja mama zawsze kupowała kartofle od nich i wszystkie warzywa. Teść mój, jak przyjeżdżał mówił: „o, to już mam synową, która się bawi w piasku” - a ja się bawiłam w piasku, bo ojciec zrobił mi w ogrodzie piaskownicę, a moja mama mówi tak: „gdzie, panie Lobka, pan chce moją córkę!”. A mój mąż już chodził przed wojną do szkoły przecież. Takie to moje życie przyjemne było. Ja, na przykład zadowolona byłam bardzo, bo wszystkie prace, jak w liceum byłam, to mieliśmy zajęcia we wszystkich restauracjach, w barach – bardzo miło było.

D.P: A Karolew, oprócz tego, że spędziła tu Pani dzieciństwo i dorosłe życie ale są takie miejsca, które Pani lubi szczególnie, takie Pani bliskie. Co na przykład Pani wie o willi Plihala, o Plihalach?

K.L: U Plihala, to moja mama się starała bardzo, żeby iść do pracy. Mój ojciec nie pozwalał jej iść do pracy do Plihala. A ja miałam koleżanki na miejscu, bo to przecież się wszystko rozbudowało. Natomiast, jak Niemcy przyszli, to też mieszkałam, nie byliśmy wysiedleni, ze względu na to, że mój ojciec perfekt po niemiecku.

D.P: To uratowało.

K.L: Uratowało… i był naczelnikiem poczty, został na tej poczcie. Dostał przepustkę do pracy i z pracy a ja jako jedna Polka wśród Niemców i muszę tak powiedzieć Pani szczerze, że Niemcy byli bardzo przychylni dla nas a szczególnie dla mnie, jako dla dziecka.

D.P: Ładna blondyneczka… (patrząc na fotografię).

K.L: Zapraszali, na przykład czekoladę dostałam i się bardzo przyjaźniłam właśnie z ich córkami. Byłam zapraszana. My żeśmy też zapraszali. Moja mama też perfekt po niemiecku mówiła, bo to wszystko „poznańska pyra”. Mój ojciec skończył niemiecką szkołę i moja mama też – podstawówkę. Także byliśmy pod ochroną niemiecką – taki sztab ciemnych garniturów, jakby tych czarnych także. A ja też umiałam, muszę Pani powiedzieć szczerze – perfekt po niemiecku. Jak wyjeżdżam z dziećmi do Niemiec, to ja wszystkie sprawy załatwiam, ja potrafię rozmawiać.

D.P: To uratowało Państwa.

K.L: Uratowało nas właśnie bardzo. Niemcy do nas przychodzili na przyjęcia, my żeśmy chodzili do nich. Nie narzekam – nam było bardzo dobrze. Wiadomo, że żeśmy mieli kartki, normalnie, jako Polacy ale oni nam przynosili jedzenie.

D.P: Jeszcze dodatkowo, tak? I stanowisko ojca.

K.L: Tylko go to uratowało, bo wszyscy ci – co właśnie już mieliśmy tych sąsiadów obok siebie – to wszyscy byli wysiedleni.

D.P: No właśnie. Czas okupacji każdego inaczej dotykał. Państwu się udało, no bo tu język i stanowisko ojca. Ale te czasy powojenne, jak potem? Przecież było mnóstwo niegodziwości w ludziach. Nie mieliście potem kłopotów po wojnie?

K.L: Po wojnie, jak Niemcy odeszli? Jak Niemcy odeszli to przyszli Rosjanie i zrobili mętlik. Taki mętlik… ja jeszcze byłam taka, że nie byłam do seksu a tak to wszystkie te moje koleżanki, które już poprzychodziły na swoje miejsca…, bo tych Niemców… ,taki szum się zrobił, przyjechali i tych Niemców zaczęli po prostu wysiedlać i zaraz przyszli…

D.P: Do Was?

K.L: Nie, nie. Zaraz przyszli właściciele tych domków. To ja pamiętam. Przyszli właściciele, to jest ten plus. No, co tam było do… i pełno złodziei. Szabrownictwo było bardzo duże. No i te Niemki mówiły, bo ja jestem z domu Śniegocka i mówiły: „panie Śniegocki – piękne meble mamy, piękne książki”. „Nic nie chcę, nic nie chcę”. I całe szczęście, że nie, bo by powiedzieli, żeśmy byli szabrownikami, bo my żeśmy zostali. Wszyscy sąsiedzi wiedzieli, że oni zostali wysiedleni a my żeśmy zostali.

D.P: A jak los ojca się potoczył, jak był naczelnikiem poczty przed wojną, potem w czasie okupacji?

K.L: Całe życie.

D.P: Cały czas?

K.L: Do śmierci.

D.P: Czyli doceniono fachowość, po prostu.

K.L: Do emerytury. Także ludzie narzekali, ludzie płakali na życie takie, takie, „siakie” a my żeśmy mieli dobrze. Niemcy przychodzili. Mama nawet się bała, mieliśmy takie piękne obrazy – oni zakochani byli. Przecież to wszystko było w tych mundurach takich i pod pistoletami a moja mama powiedziała, że: „nie, nie, to gut, gut, gut” i elegancko, i nic nie chcieli, żadnego obrazu, żadnego, nic. Rosjanie byli gorsi, w każdym bądź razie. No i te wszystkie dziewczyny się chowały, jak oni przychodzili, po kątach, po piwnicach a na mnie nie zwracali uwagi.

D.P: Dlaczego?

K.L: Bo byłam za młoda dziewczyna… do miłości, (śmiech).

D.P: No, dobrze. Czyli ten okres pookupacyjny już mamy za sobą, czyli Pani młodość, wyszła Pani za mąż. No dobrze, a jeszcze pytałam o te rozrywki, gdzie Państwo chodziliście się bawić, czy do „głębokiej” Łodzi, czy na Piotrkowską?

K.L: Nie, nie, nigdzie na Piotrkowską. Wszystko Retkinia city. Retkinia – tak. Mój mąż należał do chóru na Retkini, oczywiście, był śpiewakiem – pięknie śpiewał. Należał do „Gospodyń” i jeszcze do jakiegoś…

D.P: Znaczy, do Kółka Rolniczego, tak?

K.L: Do Kółka Rolniczego. I jeszcze, co tam było… „Wici”. „Wici” było.

D.P: Domki „biskupie” Pani lubi?

K.L: Tak. Muszę Pani powiedzieć, że moja córka, jak już miałam dzieci – wszyscy wykształceni – córka po studiach, syn tak samo. Także muszę Pani powiedzieć szczerze, że każdy poszedł w swoją stronę. Syna miałam, zmarł.

D.P: Przykra wiadomość.

K.L: On miał zostać właśnie i dalej mieszkać tutaj a ja miałam mieć dom dziewczynek – tam miałam mieszkać. Natomiast moja córka wyszła za mąż, najpierw się wybudowali na Zofiówce za Rzgowem – tam mieszkali w domu parterowym. Ale wiadomo, że daleko do Rzgowa. Do Rzgowa nie można było niczym dojeżdżać - własnym wozem. Zrezygnowali i wybudowali się na Smulsku.

D.P: Czyli będzie mieszkał tutaj ktoś z Panią w tym domku?

K.L: Moja córka. Moja córka zrezygnowała właśnie tam, bo jak mój syn zmarł, no to ja mówię „co robimy?”. Bo ja nie utrzymam domu, ogromny dom. To córka mówi: „mamo, ja wolę sprzedać Smulsko. To będzie zależało od Ciebie, czy ty rzeczywiście chcesz”. „No, oczywiście, że chcę”. Bo ja z córką prędzej bym się zgodziła, jak z synem. Syn by przyszedł z synową.

D.P: Córka ma własne dzieci?

K.L: Tak. Mam wnuki.

D.P: Czyli pokoleniowo jest przekazywane to wszystko.

K.L: Jest przekazywane. Oni pięknie się wybudowali, żeśmy nawet pomagali razem z synem i z mężem moim – na Smulsku. Także dobrą cenę też otrzymali, dlatego się też przenieśli. Moja córka mówi: „mamo, nie sprzedawaj, bo jak pamiętam, dziadek mówił, że dom jest dla ciebie, żebyś miała majątek, bo jesteś sama – jedyna”. No i tak zostało - mieszkam właśnie z dziećmi. Zadowolona jestem. Na Politechnikę mój wnuczek chodzi, już kończy, pisze pracę magisterską. Wnuczka moja skończyła Uniwersytet – Zarządzanie i skończyła drugi fakultet – Hotelarstwo i Turystykę. Córka jest po Geografii, uczyła w szkole na Retkini i w liceum, przez 22 lata a teraz przeszła na Politechnikę.

D.P: Ojciec był pierwszym pokoleniem, pani jest drugim, córka trzecim i są wnuki, które są już czwartym pokoleniem, które mieszka tutaj w domku „biskupim”.

K.L: Wnuczka już nie. Wnuczka nie, bo w lipcu miała ślub. Już się wyprowadziła od nas.

D.P: Czyli ma Pani fajne życie.

K.L: Tak, nie narzekam. Wie Pani, to jest też zasługa mojego charakteru, bo ja sobie nie dam „w kaszę dmuchać” – jak to nazywam. Moja córka raczej jest spokojniejsza. Prawdę mówiąc to ulega. Ulega i dochodzimy do porozumienia. Jest bardzo dobrze. Nawet muszę Pani powiedzieć, że nie poszłabym tam na Smulsko. Jednak jakby syn żył – on miał tu mieszkać – moja córka powiedziała, że „raczej będziesz tutaj mieszkał, ja mieszkam tam a ty będziesz miał dom, będziesz na ojcowiźnie”. Ale tak się stało a nie inaczej, nie było innego wyjścia i mieszkam z córką i zięciem.

D.P: Bardzo, bardzo dziękuję. Jest to ładna opowieść o Pani życiu ale także o Karolewie. Także serdecznie dziękuję.

K.L: Dziękuję bardzo.


48 wyświetleń0 komentarzy

Ostatnie posty

Zobacz wszystkie
bottom of page